Kolejne loty, tym razem z dwoma przesiadkami. Na Filipiny wcale nie jest tak łatwo się dostać. Nawet gdybyśmy znalazły bezpośredni lot z Delhi do Manili, przelot i tak trwałby około 8 godzin. Nasza przeprawa trwała prawie 30 godzin (to jednak nie jest nasz rekordowy czas bez prysznica, ale o tym możecie przeczytać tutaj: Filipiński Titanic i do Malezji), uwzględniała Hayderabad w Indiach, Kuala Lumpur w Malezji i kończyła się dotarciem do hostelu w Manili około północy 8 grudnia.
Plan na Manilę był prosty: spędzamy tu tylko jedną noc, następnego dnia lecimy na Palawan. Okazało się jednak, że nie jestem specjalistką w kupowaniu biletów i zamiast wybrać lot 9 grudnia, wybrałam 9 stycznia. Ups… Znalazłyśmy względnie tani przelot 10 grudnia, a dzięki temu miałyśmy czas na poznanie Manili.
Co warto zobaczyć w Manili?
Byłyśmy zupełnie nieprzygotowane na zwiedzanie tego miasta i nie miałyśmy pojęcia gdzie pójść. Manila tak naprawdę jest niewielka, ale zalicza się do niej wiele przyległych miast, w tym Makati, w którym mieścił się nasz hostel. Na część była nowoczesna, biznesowa i można w niej głównie znaleźć drogie restauracje, zachodnie fastfoody, biurowce czy kluby. Mówiąc w skrócie, nic super ciekawego. Oczywiście jest kilka muzeów, ale żadne nie zachęcało w szczególny sposób. Więc co robić? Pomógł nam nasz własny hostel, w którym jeden z przesympatycznych pracowników zaproponował nam wycieczkę po mieście, zupełnie za darmo (tylko jeśli nam się spodoba, poprosił o recenzję w social media 🙂 ).
Nasza grupa składała się z pięciu osób, w tym przewodnika, co nadawało kameralnego wrażenia i właściwie robiło z tego przyjacielską wycieczkę. Zabawa polegała na tym, że korzystaliśmy tylko z lokalnego transportu, przez co wszystko było super tanie. Dzięki temu mieliśmy też okazję przejechać się jeepny, czymś w rodzaju miejskiego autobusu. Tak naprawdę były to amerykańskie wojskowe pojazdy, które zostały tu pomimo wyjazdu Amerykanów. Filipińczycy odpowiednio je przyozdobili, dostosowali do podróży pasażerskiej na krótkie dystanse i stworzyli nowy środek komunikacji miejskie 🙂 Tani i kolorowy!
Chiński dzielnica, kościoły i zabobony
W Manili po raz pierwszy miałam styczność z tym, co jak później odkryłam znajduje się w każdym większym mieście Azji. Chińska dzielnica i chiński market, to popularne miejsca, w 99% zamieszkałe przez napływowych Chińczyków. Te części miast charakteryzuje często specyficzna, orientalna architektura czy ozdoby, a do tego masę taniej tandety, którą można kupić od chińskich sprzedawców.
I tak oto pierwszym odwiedzony przez nas miejscem był chiński market. Bardzo tłoczny i pełen dosłownie wszystkiego! Można tam było kupić ciuchy, dekoracje do domu, filmy, płyty, gadżety, zabawki, jedzenie… wszystko! Dodatkowo robiliśmy spore wrażenie, gdyż niewielu było tam turystów. Sprzedawcy nawet nie bardzo chcieli nam coś sprzedać, bardziej byli ciekawi skąd jesteśmy i na jak długo przyjechaliśmy. I tak przez 30 kolejnych stoisk…
Przepychanka między straganami miała jednak swój wyższy cel. Za tym całym bałaganem znajdował się kościół pod wezwaniem… Czarnego Jezusa. Mieliśmy okazję trafić na mszę, przez co nie było opcji przejścia się po wnętrzu. Z daleka jednak można było dostrzec wiszącą na krzyżu ciemną postać. Dlaczego Czarny Jezus? Ano z powodu grzechów podobno sczerniał, przynajmniej tak nam powiedział przewodnik. Aby nasze grzechy zostały odpuszczone lub jeśli chcieliśmy prosić o błogosławieństwo dla kogoś bliskiego, należało w przerwie między mszami przejść na kolanach od wejścia do kościoła aż do ołtarza, najlepiej kilka razy. Była też wersja dla leniwych, czyli można było zapłacić jednemu ze stojących przy kościele męczenników, którzy z chęcią robili tę pokutę za Ciebie. I biznes się kręcił, a z tego co widziałam bardzo dobrze, bo już w trakcie trwania mszy, na zewnątrz ustawiła się kolejka pokutników.
Poza kościołem także biznes hulał, ale był dużo bardziej zróżnicowany. Oczywiście najbliżej kościoła sprzedawano świeczki i pachnidła oraz akcesoria świąteczne (w końcu to grudzień, a Filipiny w większości do katolicki kraj), co pasowało do pobliskiej świątyni. Gdy jednak rozejrzało się bardziej na boki, można było znaleźć wiele innych, ciekawych i nie zawsze związanych z religią akcesoriów. Za kościołem sprzedawano szamańskie zioła i proszki, ale tuż obok znajdowały się narzędzia do egzorcyzmów. Tuz przed kościołem natomiast był cały rząd stolików przy których siedzieli najróżniejsi wróżbici, a za kilka peso (waluta filipińska, 1 peso = około 12 złotych) mogli przepowiedzieć Twoją przyszłość z kart lub ręki. Ale tylko po filipińsku i być może chińsku, więc zrezygnowaliśmy.
Dalej zagłębialiśmy się w dzielnicę chińską. Nie była to zbyt urokliwa część miasta, składała się głównie z małych sklepików, np. aptek z medycyną chińską, orientalnych restauracji lub niespecjalnie ładnie pachnących sklepów ze świeżymi rybami i owocami morza (choć zapach te świeżość poddawał w wątpliwość). Można tu jednak było spróbować też streetfoodu, np. głęboko zapiekanych kuleczek rybnych, krabowych czy kurczakowych z różnymi sosami za 15 peso. Oprócz tego zaopatrzyłyśmy się też w pierwsze egzotyczne owoce, czyli coś z rodziny liczi i dragon fruit (które wcale nie były takie tanie, jak by się można spodziewać).
Dzielnice chińską pożegnaliśmy przechodząc przez wielką bramę chińska, która symbolizowała przejście z tej części miasta do kolejnej. To był chyba najładniejszy punkt w całym tym obszarze. Tuż za nią znajdowała się rzeka i most, który prowadził nas do dzielnicy hiszpańskiej.
Dzielnica kolonialna i kolorowy park
Filipiny bardzo długo „do kogoś należały” i byli to Hiszpanie, Amerykanie i Japończycy, w tej kolejności. Część wpływów jednak nigdy się nie skończyła i rozmawiając z mieszkańcami szybko wyciąga się wnioski, że wpływy Hiszpańskie i Amerykańskie wciąż są tu mocno odczuwane. I niekoniecznie pochwalane przez Filipińczyków. Wpływ innych narodów można też dostrzec w architekturze, chociaż w dzielnicy hiszpańskiej, która została stworzona w czasach kolonialnych. Do dziś jednak wiele polityków mieszka w tej części stolicy, gdyż jest ona szczególnie zadbana i rzeczywiście przywołuje na myśl uliczki w dowolnym z hiszpańskich miast. Warto wspomnieć, że są to właśnie politycy, którzy zachowali wpływy jako potomkowie kolonistów.
Co warto tutaj zobaczyć? Przede wszystkich architekturę, budynki z XIX wieku i kamieniste uliczki, które też pamiętają kolonialne czasy. Po drodze można znaleźć pomnik księżniczki Isabeli, która pomimo swojego iberyjskiego pochodzenia, jest dobrze wspominana przez Filipińczyków (oczywiście z wyjątkiem skrajnych nacjonalistów). W samym centrum dzielnicy znajduje się ogromna Katedra z XVIw. Niedaleko której znajduje się kilka przyjemnych knajpek i restauracji. Rzeczywiście chwilami można się poczuć jak na południu Europy…
Na koniec wybraliśmy się do Parku im. Rizala. Warto zapamiętać to nazwisko, gdyż Jose Rizal to filipiński bohater narodowy. Jako znany nacjonalista publikował książki, które miały charakter antykolonialny i rewolucyjny. Jak nas zapewnił przewodnik, jego dzieła były źle interpretowane: on zachęcał do pokojowych zmian, a ludzie wszczęli rewolucję. Przez to w wieku 35 lat został skazany na śmierć, jednocześnie stając się dla wielu Filipińczyków (a po latach oficjalnie dla wszystkich) bohaterem narodowym. Później był także inspiracją między innymi dla Gandhiego, który również dążył do pokojowego rozwiązywania konfliktów. A teraz, po latach, jest to najbardziej znana osoba w Filipinach i możecie być pewni, że w najmniejszym miasteczku, największej dziurze, przynajmniej jedna ulica będzie nazwana imieniem Jose Rizala.
Park Rizala oferuje wiele atrakcji, warto tam jednak wybrać się w nocy, tak jak my to zrobiliśmy. Wtedy właśnie ma miejsce show światło-dźwięk z kolorowymi fontannami w roli głównej. Można wygodnie rozsiąść się na trawie i patrzeć na tańczącą w rytm kolęd wodę (akurat puszczali świąteczne kawałki, ale myślę, że w innej porze roku można się załapać na różne piosenki). Wszystko pięknie, ale nie zdziwcie się też jak podejdzie do Was malutkie dziecko, będzie chciało coś do jedzenia, pieniądze albo po prostu pobawić się (niestety muszę to powiedzieć: nawet przy dzieciach trzeba uważać na swoje rzeczy, żeby nic nie zniknęło). Zaraz za dzieckiem przyjdzie tatuś, a może wujek, i zaoferuje odpowiednią kwotę za dzieciaka („W dobrym stanie, bez mamy”). Niestety nie wszystko jest tu tak piękne jak budynki w kolonialnej dzielnicy…
Na końcu parku znajduje się pomnik myśliciela i bohatera narodowego Filipin. To strategiczny punkt, z którego ma się widok na cały ten obszar. Tutaj też odbywają się spotkania w święto narodowe Filipin, związane właśnie z wyzwoleniem spod rządów Hiszpanów. To był ostatni punkt naszej wycieczki, a później szybciutko na metro, na jeepny i do hostelu. Najlepsze w tym wszystkim było to, że właściwie całość przeszliśmy piechotą, co oznacza tyle, ze Manilę można spokojnie zwiedzić w jedno popołudnie 🙂 A potem można pojechać dalej i tak też następnego dnia zrobiłyśmy.