W podróżowaniu najlepsze jest poznawanie ludzi. Szczególnie, gdy podróżuje się w pojedynkę, jesteśmy w pewnym stopniu zmuszeni wyciągać rękę do innych osób. Dzięki temu stajemy się pewniejsi i bardziej otwarci, a co ważniejsze, możemy zaprzyjaźnić się z ludźmi z całego świata! Jest to niesamowicie łatwe, szczególnie jeżeli zatrzymujemy się w hostelach, w dzielonych pokojach. Ale są to głównie inni podróżnicy. Tym razem opowiem Wam o poznawaniu lokalsów.
Do Miri dotarłam autostopem z Simonem, ale tam zdecydowaliśmy się pożegnać. On od razu ruszył na zachód Sarawak, a ja postanowiłam najpierw zobaczyć tę okolicę. Borneo słynie z cudownych tropikalnych Parków Narodowych, a w okolicy Miri jest ich kilka. Moim planem było spróbowanie swoich sił w trekkingu, ale do tego jeszcze dojdziemy.
Jeszcze zanim dotarłam do centrum, zarezerwowałam nocleg w hostelu. Pomyślałam jednak, że tak naprawdę po raz pierwszy jestem zupełnie sama w nowym miejscu i w sumie nie wiem czy szybko kogoś poznam. Postanowiłam skorzystać z popularnego portalu dla podróżników, czyli couchsurfing.com. Dla tych, którzy nie znają tej stronki, daje ona możliwość spotkania się w dowolnym miejscu na świecie z osobami, które też aktualnie tam przebywają. To mogą być mieszkańcy danego miasta albo inni podróżnicy. Wiele osób oferuje darmowy nocleg w swoich domach, dzięki czemu Ty możesz trochę zaoszczędzić, zobaczyć jak żyją ludzie w danym kraju, a oboje możecie poćwiczyć język (no ja to głównie angielski, ale to zależy tylko od Ciebie), wymienić się doświadczeniami podróżniczymi i po prostu miło spędzić czas.
Przeszukałam osoby z Miri i znalazłam Aleca. Przez jakiś czas wymienialiśmy wiadomości, bardzo go bawiło moje imię (ang. Asia znaczy Azja) i ponieważ wydał mi się bardzo sympatyczny, umówiliśmy się na popołudnie. Ponieważ lało nie miałam pojęcia co będziemy robić, ale mój nowy kolega miał już plan. Okazało się, że jak wielu Malezyjczyków, o czym wcześniej nie wiedziałam, uwielbia grać w badmintona i akurat wybierał się na kort ze znajomymi. Powiedział, że oczywiście mogę do nich dołączyć, na co od razu się zgodziłam.
Jak się okazało, jest to praktycznie sport narodowy w tym kraju! Trafiliśmy do zamkniętej hali, gdzie było kilkanaście kortów obok siebie. Dla mnie badminton to zabawa w parku, dla nich była to poważna konkurencja. Zarówno Alec, jak i jego znajomi grali baaardzo na poważnie, a ja po zaledwie kilku minutach byłam już cała mokra od potu. Mieliśmy jednak kupę zabawy, choć nikt nie chciał, żebym była jego partnerem w deblu 😛
Kilka słów o Alecu i jego znajomych. Wszyscy oni byli ze społeczności chińskiej, choć mój kolega w ogóle nie wyglądał. Jak mi wytłumaczył, w Malezji żyje mnóstwo Chińczyków, szczególnie w Sarawak. W miejscowości, z której pochodził, stanowili oni ponad 60% mieszkańców! I nie żeby to robiło mi różnicę w rozumieniu, mówili oni między sobą po Mandaryńsku, choć wszyscy znali też płynnie malajski.
Po bieganiu za lotką wybraliśmy się na kolację. To kolejne super doświadczenie, gdy jesteś w nowym miejscu z lokalnymi osobami. Oni świetnie znają swoje popisowe dania i wiedzą co zamówić, żebyś poznał regionalną kuchnię. Nawet nie próbowała ingerować w wybory Aleca, a wszystko co zamówił było przepyszne. Po kolacji wybraliśmy się jeszcze na nocny market. Ponieważ zbliżał się Chiński Nowy Rok, wszędzie można było kupić noworoczne słodycze czy ozdoby związane z przyszłym Rokiem Koguta. Przepięknie wyglądały papierowe, czerwono-żółte lampiony, które zdobiły praktycznie wszystkie ulice. Oprócz tego, w centralnym punkcie marketu odbywało się typowe dla tego okresu przedstawienie, tak zwany Taniec Lwów. Artyści przebrani za zwierzęta wykonywali akrobatyczne sztuczki na podwyższeniach, w rytm orientalnych taktów. Wszystko to razem wyglądało magicznie!
Pożegnałam się z Aleciem i ustaliłam, że będziemy w kontakcie. Następnego dnia miałam zaplanowaną wycieczkę do Parku Narodowego Lambir Hills. Miejsce to słynie z wodospadów i uroczych tras w lesie deszczowym. Dla mnie było to jednak przede wszystkim osobiste wyzwanie, ponieważ nie mam doświadczenia w takich wędrówkach. Gdy jednak decyzja zapadła, nie było odwrotu 🙂
Do parku dostałam się autobusem z dworca głównego w Miri. Po godzinie byłam już przy wejściu głównym. Zapłaciłam za bilet i zarejestrowałam się, w razie gdybym nie wróciła i mieli mnie szukać (?!). Sympatyczna Pani spytała mnie o doświadczenie trekkingowe (brak) i poradziła jaką najlepiej wybrać trasę. W kilka godzin można zrobić od kilku do nawet kilkudziesięciu kilometrów. Ja wybrałam mały krąg, który przechodził obok najładniejszych wodospadów i liczył około 7 km. No to w drogę!
Trasa zaczynała się dosyć trudno, gdyż było to strome podejście pod górkę. Nie pomagały też wysokie temperatury i wilgotność. Ścieżki czasem były słabo widoczne, ale dzięki oznaczeniom na drzewach co kilka-kilkanaście metrów, raczej nie miałam problemów z trzymaniem się trasy. Bardzo długo nie spotkałam zupełnie nikogo, dzięki czemu mogłam się cieszyć piękną przyrodą i niezwykłą roślinnością. A było czym, choć zdjęcia nawet w połowie nie oddają ich uroku. Dodatkowym plusem braku towarzystwa był fakt, że już po 10 minutach byłam cała czerwona na twarzy, koszulka przykleiła mi się od potu do ciała i sapałam jak małe słoniątko. Mimo wszystko nie poddawałam się i cały czas szłam przed siebie.
Bardzo polecam takie wyprawy, szczególnie w samotności. Pomimo wysiłku i zmęczenia, można oczyścić głowę i pozwolić sobie, aby ból fizyczny zwalczył wszystkie złe myśli. Taki czas sam na sam, gdy zmagasz się ze swoim ciałem, pozwala Ci na lepsze poznanie siebie. A do tego czujesz się niesamowicie dumny, gdy osiągasz kolejne etapy podróży.
Oczywiście moim ulubionym punktem trasy były wszystkie wodospady, małe i duże. W sumie widziałam ich po drodze chyba z sześć, choć niektóre były zupełnie niewielkie i ukryte. Ostatni, trochę z boku trasy, był też największy. Tam bardzo wiele malezyjskich rodzin wybiera się na pikniki weekendowe i korzysta z chłodnych kąpieli w rzece. Ja też miałam na to niesamowitą ochotę, ale oczywiście, jak to w lesie deszczowym, chwilę zanim tam dotarłam, zaczęło padać. Zrezygnowałam więc z pluskania, ale cieszyłam oczy pięknym widokiem żywiołu, schowana pod dachem bambusowego domku.
Cała trasa zajęła mi w sumie około 3,5 godziny. Na końcu jednak bardzo przyspieszyłam, gdyż fragment był łatwiejszy, a ja bałam się żeby nie zastał mnie w lesie zmrok. Gęsto rosnące drzewa przepuszczają niewiele światła, a w nocy panuje tam całkowita ciemność. To dodało mi skrzydeł przy ostatnim etapie trasy.
Do Miri wróciłam autostopem, a choć byłam wykończona, to też bardzo szczęśliwa. Mój pierwszy trekking, choć dla Was może nie brzmi to jak niesamowite wyzwanie i wysiłek, dla mnie był ogromnym osiągnięciem, a ból w nogach przypominał mi o tej wyprawie jeszcze dwa dni później. Byłam z siebie jednak super dumna, a dzień uważam za idealny, nawet pomimo pijawek, które musiałam zrywać ze swoich nóg po powrocie do miasta.
Teoretycznie tego dnia miałam już ruszać dalej, jednak Alec zaprosił mnie, abym następnego dnia pojechała z nim do Sibu, czyli miasta, z którego pochodził. Powiedział, że to najlepsze miejsce w Malezji do świętowania Nowego Roku w jedyny właściwy sposób, czyli ze społecznością Chińczyków. Nie musiał mnie długo namawiać, przeniosłam się do jego mieszkania na jedną noc, a następnego dnia ruszyliśmy razem w drogę. Ale to już będzie kolejna historia 🙂
2 myśli nt. „Couchsurfing w Miri”