Po miesiącu przyszedł czas opuścić Malezję i udać się do Tajlandii. Postanowiłam, że tak długo jak mogę, będę podróżować lądem. To bardziej ekologiczne niż loty, trwa zdecydowanie dłużej, ale jest to też ciekawe doświadczenie, a do tego można zobaczyć o wiele więcej. W Azji piękne widoki spotkamy na każdym kroku, ale nie zobaczymy ich 10 kilometrów nad ziemią. Aby dostać się do Bangkoku, postanowiłam skorzystać z tajskich kolei.
Z wyspy Penang w Malezji, wyjechałam wcześnie rano busikiem. Podróż trwała około 4 godziny i kosztowała 50 RM, a po przekroczeniu granicy malajsko-tajskiej, kierowca wysadził mnie bezpośrednio pod dworcem kolejowym w Hat Ya. Teraz było już z górki: pierwsza wypłata w bankomacie (przestawienie na nową walutę – bahty) i zakup biletu. Do odjazdu pociągu miałam około 1,5 godziny, więc wybrałam się na szybki spacer po okolicy i obiad.
O samym oczekiwaniu na pociąg i perypetiach związanych z opóźnieniami, pisałam już wcześniej. To jedna z tym zwariowanych sytuacji w Azji, na które nie mamy wpływu. Wpis ze szczegółami znajdziecie tutaj: Azja bez cenzury.
Czekając na pociąg poznałam Nele, podróżniczkę z Estonii. Jako, ze obie wybierałyśmy się do Bangkoku, a nawet miałyśmy miejsca w pociągu blisko siebie, postanowiłyśmy spędzić ten czas razem. Poznawanie innych podróżników jest zawsze bardzo ciekawe. Wymieniacie się informacjami gdzie już byliście, jakie macie doświadczenia i plany na dalszą podróż. Oczywiście zawsze bardziej interesuje Cię opowieść drugiej osoby, a irytuje konieczność opowiadania własnej historii po raz setny, ale po pewnym czasie masz już wypracowaną formułkę odpowiedzi 😉
W końcu wsiadamy do pociągu (po wszystkich opóźnieniach i stresach z tym związanych) i ruszamy w stronę Bangkoku. Muszę przyznać, że standard tajskich pociągów bardzo mnie zaskoczył. Ciężko powiedzieć, czego się spodziewałam, ale na pewno bylo lepiej. Wygodne siedzenia i świetna organizacja pracowników. Zaraz jeszcze do tego wrócimy.
Widoki były taki jak się spodziewałam: piękne zielone lasy, rzeki, pola ryżowe, palmy i bananowce. Do tego małe wioski, lokalni mieszkańcy machający do pasażerów i dzieci bawiące się przy torach (wiem, wiem… bezpieczeństwo. Ale to jest naprawdę inny świat). Do tego wszystkie drzwi w pociągu były praktycznie cały czas otwarte, więc spokojnie można było usiąść na schodkach w wejściu lub podziwiać oddalający się krajobraz z ostatniego wagonu.
Wróćmy jednak do samego pociągu. W ciągu dnia w wagonach sypialnych były zwykłe fotele, zarówno dla tych, którzy spali na dolnym poziomie (droższe bilety) i dla tych z górnego poziomu (tańsze bilety). Wieczorem lub na życzenie pasażera, pojawiał się jeden z pracowników i zamieniał fotele w łóżko, a drugi poziom wyskakiwał ze schowka. Bardzo szybko i zwinnie rozkładana była czysta pościel, a kocyk do przykrycia się był w sterylnym opakowaniu, gwarantującym świeżość.
Gdy już się wgramoliłam na swoje miejsce, okazało się, że łóżeczko jest równie komfortowe, co higieniczne. Każdy pasażer miał zasłonki, prywatną lampkę, pułeczkę i wieszaczek na rzeczy osobiste. Oczywiście, to nie były wielkie łoża, tylko raczej wąskie kojki, ale za to wystarczająco długie (co nie zawsze ma miejsce w Azji) i można było się wygodnie wyciągnąć. Szczerze mówiąc szok, bo standard noclegu był dużo lepszy niż w naszych polskich kolejach.
Noc minęła błyskawicznie i bardzo przyjemnie. Około 7 rano byliśmy już na dworcu głównym w Bangkoku. Ponieważ Nela nie miała zarezerwowanego hostelu, zaproponowałam, aby pojechała ze mną do mojego. Jeszcze o tym nie wspomniałam, ale dwa pierwsze dni w Tajlandii miałam poświęcić na planowanie dalszej podróży. Trzeciego dołączały do mnie Diana i Ola z Polski, które przylatywały do mnie w odwiedziny na wakacje. Wiedziałam jednak, że miło będzie mieć kogoś już poznanego w pobliżu, żeby razem wyskoczyć na obiad czy piwo. Nela też się ze mną zgadzała 🙂
Aby dostać się z dworca centralnego do naszego hostelu w dzielnicy Sukhumvit, postanowiłyśmy skorzystać z komunikacji miejskiej. Bardzo polecam lokalne autobusy, których połączenia i godziny odjazdów możemy łatwo sprawdzić na Google maps. Wystarczy wpisać punkt docelowy i naszą lokalizację, a potem kliknąć na ikonkę pociągu. Wyskoczą nam najbliższe przystanki i prognozowana długość przejazdu. A potem tylko idziemy po kropeczkach i docieramy do celu 🙂
Same autobusy też mają dużo uroku. Często są bardzo old-schoolowe, z drewnianą podłogą i wiatrakami w ramach klimatyzacji. Za bilety odpowiada jedna osoba, która chodzi po autobusie i w zależności od pokonywanej przez nas odległości, sprzedaje nam odpowiedni bilet. To może być 8, 15 albo 20 bahtów (1 PLN = 8,8 TBH), na pewno będzie to najtańsza opcja przejazdu. Ponieważ jednak konduktor nie mówi po angielsku, warto pokazać na mapie dokąd się wybieramy i wtedy nasza podróż zostanie właściwie wyceniona.
Pierwsze wrażenia z Bangkoku? Ogromne, bardzo głośne miasto. Mniej zorganizowane od Kuala Lumpur, bardziej czyste niż Manila (choć cudów nie należy się spodziewać). Wszędzie znaki na masaż, jedzenie z tajskie, chińskie, indyjskie czy europejskie, wszyscy Cię zaczepiają począwszy od sprzedawców owoców, przez sprzedawców pamiątek, kończąc na taksówkarzach. Wszędzie wiszą całe węzły kabli telefonicznych, internetowych i niewiadomo jakich. Ogromne miasto, pełne niespodzianek.
Drugie wrażenie to oczywiście to związane z kuchnią. Lokalnych marketów i ulicznych przekąsek nie trzeba szukać w Tajlandii, są na każdym kroku. Tanie, pokrojone i gotowe do spożycia świeże owoce czy szybkie dania znajdziemy na każdym rogu. Już pierwszego dnia wybrałyśmy się z Nelą na pobliski street food spróbować popularnego Pad Thai, czyli pikantnego makaronu na bazie sosu ostrygowego, z orzeszkami i najczęściej podawanego z krewetkami. Niebo w gębie! Próbowałam tego przysmaku w Polsce, ale nie dość, że przepłaciłam, to jeszcze w ogóle nie da się tego porównać do tajskiej wersji za 6 zł. A do tego oczywiście lokalne piwko, Chang, też godne polecenia.
Tutaj UWAGA! Alkohol wcale nie jest taki tani w Tajlandii. Za piwo w knajpie zapłacimy 80-120 bahtów, a to znaczy, że pomiędzy 10-14 zł mniej więcej. No niestety… Za to warto próbować lokalnych, mocniejszych trunków, których cena jest zdecydowanie bardziej przystępna 😉
No i jeszcze jedno wrażenie, które podejrzewam, że uderza wielu. Tajowie uwielbiają swojego króla, a właściwie uwielbiali, gdyżzmarł on w zeszłym roku. Do dziś trwa po nim żałoba, którą możemy zobaczyć właściwie wszędzie. Wystawiane są obrazy króla nie tylko przed busynkami urzędowymi, ale także supermarketami czy w parkach. Na murach wiszą plakaty ze wspomnieniami władcy, a bilbordy są pełne żałobnych słów i różnych ujęć z życia nieboszczyka. Miłość Tajów do króla jest pięknym obrazem i choć nie widać jej w ich postawie, podejrzewam że aktualnie dzieje się w tym kraju coś przełomowego w związku z następcą tronu (o którym polecam sobie poczytać, bo niezłe z niego ziółko).
To dopiero początek mojej przygody w Tajlandii, która na dobre zaczęła się dwa dni później, gdy dojechały do mnie dziewczyny. Ale o tym już następnym razem 🙂
2 myśli nt. „Pociągiem do Bangkoku”