Plany w podróży zmieniają się nieustannie i to chyba jest w tym wszystkim najlepsze. Masz pewne oczekiwania co do pewnych miejsce, a inne nie wydają Ci się aż tak interesujące. A potem nagle wszystko się zmienia i choć czasem z czegoś musisz zrezygnować, to wiesz, że było warto. W ten oto sposób, moja niespodziewana podróż do Sibu okazała się ostatnim przystankiem na Borneo, choć nawet nie planowałam tam dotrzeć. Następnego dnia złapałam już samolot w Kuching i przeniosłam się z powrotem na ląd stały, do Kuala Lumpur.
-
Kuala Lumpur
Nie jestem fanką azjatyckich stolic. Są głośne, zatłoczone, zanieczyszczone i wszystko jest od siebie daleko. Co prawda każda z nich ma swój urok i w każdej warto zostać choć na kilka dni, no i oczywiście są to najczęstsze miejsca przesiadkowe.
Kuala Lumpur było jednak wyjątkowe. Przede wszystkim dlatego, że zatrzymałam się u moich znajomych, którzy od kilku miesięcy mieszkali już w Malezji. Alex, czyli narzeczony Elodie, którą poznałam jeszcze na Filipinach, zaprosił mnie abym zatrzymała się u nich. To była nie tylko oszczędność, ale także szansa na poznanie miasta z ludźmi, którzy już przynajmniej trochę je znają. Był to też pierwszy przypadek w mojej podróży, gdzie spotkałam się po raz kolejny z poznaną na trasie osobą 🙂 Jeszcze się to będzie zdarzać.
Alex i Elodie mieszkali w Little India, dzielnicy pełnej mniejszości hinduskiej. Cudownie było wrócić do tych smaków, których tak mi brakowało odkąd opuściłam Delhi. Oprócz tego zaułki wypełniały znajome zapachy, ulice były pełne pięknych kobiet w kolorowych saree, a w sklepach można było kupić kwiaty dla hinduskich bogów i płyty z piosenkami panjabe. Wszystko to wydawało się bardzo znajome, choć w zupełnie innej rzeczywistości.
Lokalizacja była bardzo dobra, dzięki czemu łatwo mogliśmy dotrzeć do najciekawszych punktów miasta. Wraz z Elodie udałyśmy się na zwiedzanie świątyń KL (KL = Kuala Lumpur). To naprawdę cudowne, że w tym miksie wyznań, wszyscy żyją ze sobą w zgodzie. Oczywiście pewnie o wielu sprawach nie mam pojęcia i nie każdy jest tak otwarty na obcą kulturę, jak mi się mogło wydawać, ale sam fakt, że przeplata się ona ze sobą na każdym kroku, wprawia w zachwyt.
Pierwsza świątynia była chińska. W barwach czerwieni i żółci, ze smokami nad wejściem i wszechobecnym dymem świec. Budynek był właściwie wciśnięty pomiędzy dwa inne, tak że z łatwością można go było nie zauważyć. Mogłyśmy spokojnie wejść do świątyni, podejść do ołtarza wraz z innymi odwiedzającymi i w geście szacunku pochylić głowy przed darami dla Bogów. Było to urocze miejsce, choć nie mogło równać się z chińską świątynią, którą widziałam w Sibu (możecie dowiedzieć się więcej z wpisu: Między małpą a kogutem, czyli Chiński Nowy Rok).
Kolejna świątynia znajdowała się tuż obok i była to świątynia hinduskiego Boga, Ganeshy. Jest to bóstwo przedstawiane pod postacią Słonia, jedno z najważniejszych w kulturze hinduizmu. Tym razem przed wejściem do świątyni musiałyśmy ściągnąć buty i zakryć ramiona i kolana. Później mogłyśmy już swobodnie zwiedzać przestrzeń. Ta świątynia była większa od chińskiej, a do tego dużo bardziej kolorowa. Odwiedzający siadali na pustej przestrzeni przed barwnymi ołtarzami i poświęcali chwilę na wyciszenie. Piękne malowidła i rzeźby, kolorowe zdobienia, były miła odmianą od szarych uliczek miasta.
Ostatnia z odwiedzonych przez nas świątyń to meczet. W tym wypadku praktycznie odbiłyśmy się od bramy. Biały, ogromny budynek, był osłonięty płotem i strzegli go strażnicy. Kobietom wstęp wzbroniony, a nie muzułmanki to w ogóle mogą popatrzeć tylko przez płot. No cóż, podziwiałyśmy przykład architektury islamu z odległości, ale na oko byłam w stanie stwierdzić, że nijak ma się do pięknego meczetu w Brunei (możecie się o nim dowiedzieć więcej z wpisu: Labuan i Brunei – czy warto?).
Kolejnego dnia wybraliśmy się wszyscy w trójkę do Batu Caves. To miejsce położone na granicy miasta, poświęcone kulturze hinduskiej. Z łatwością dojedziecie tam metrem (choć musicie uważać na jego frekwencje, która jest zastraszająco niska). W tym miejscu znajduje się kilka świątyń poświęconych różnym Bogom. Najbardziej znana i najbardziej interesująca jest jednak świątynia położona w jaskini, do której prowadzą długie i strome schody, których broni wielka ponad 40-metrowa rzeźba Murugana. To wyzwanie, aby wejść tam przy ponad 30-stopniowym upale, ale naprawdę warto. W środku znajdziemy stare świątynie, a wszystko to w niesamowitym, skalistym otoczeniu. Natura pięknie zadbała o to miejsce i dodała mu mnóstwa uroku. Nie da się tego opisać, trzeba zobaczyć.
Oczywiście, punkt programu, którego nie mogło zabraknąć, to wizyta pod Petronas Towers. Ikona Kuala Lumpur to tak naprawdę dwie bliźniacze wieże biurowe. Ich nazwa wzięła się od firmy zajmującej się wydobyciem i dystrybuują ropy, która to jest kluczowa dla ekonomii Malezji. Rzeczywiście są one imponujące, choć całe otoczenie przywoływało na myśl trochę Dubaj. Przede wszystkim tuż obok wież jest ogromne centrum handlowe, a obok znajduje się fontanna, na której można co kilkanaście minut podziwiać grę światła, dźwięku i wody. Brzmi znajomo? 😉
Nie każdy dzień był taki aktywny, musze się Wam przyznać, że wiele przedpołudni spędzaliśmy korzystając z uroków klimatyzacji i… basenu na 22-gim piętrze naszego budynku. Czasem jednak trzeba też sobie pozwolić w podróży na lenistwo, obejrzenie filmu i pospanie trochę dłużej 😉
-
Malakka
Malakka to miasteczko położone na południe od Kuala Lumpur. Nie jest duże, za to niesamowicie urocze. Choć miałam okazję spędzić tam wyłącznie dwa dni, zdecydowanie jest to miejsce, do którego chciałabym wrócić na dłużej.
Jeżeli chodzi o nocleg, to z łatwością znajdziecie tu miejsca za kilkanaście złotych za noc. Nie przejmujcie się, jeżeli śniadanie nie będzie w cenie, bo zawsze w blisko znajdziecie lokalne restauracyjki, gdzie znajdzie się coś dla każdego. Ponieważ ja uwielbiam jeść śniadanie w piżamce, planując kolejny dzień, zwykle kupuję produkty dzień wcześniej, w tym oczywiście owoce. Z całego serca polecam cieszyć się słodkimi bananami i takimi cudami, których u nas nie ma lub są koszmarnie drogie, jak mango, papaja czy smoczy owoc.
Najbardziej popularna część miasta to oczywiście stare miasto. Ja mieszkałam w nowszej części, bliżej dworca, ale ponieważ nic tu nie jest daleko, musiałam przejść góra 1,5 km by znaleźć się w turystycznym centrum. Za to był to naprawdę sympatyczny spacer. Przez środek miasta przepływa wąska rzeczka, którą można przekroczyć jedną z wielu uroczych mostów. Samo przejście się wzdłuż rzeki jest też przyjemne i umożliwia nam podziwianie fantastycznych malunków na murach domów. Są tu liczne kawiarenki, kwitnące drzewa i bardzo spokojna atmosfera, więc zanim dotrze się do gorącego centrum, warto się tu na chwilę zatrzymać.
„Centrum” to właściwie stare miasto. Ma bardzo chiński charakter i pełno tu tradycyjnych, orientalnych sklepików, małych i większych świątyń oraz restauracji. W ciągu dnia ruch jest niewielki, natomiast w nocy ta dzielnica zupełnie się zmienia. Wieczorem w piątek i sobotę, na głównej ulicy, rusza nocny market. Pod czerwono-złotymi lampionami wystawiają się dziesiątki sprzedawców, oferujących pamiątki, gadżety i różne przekąski. Tłumy mieszkańców i turystów wylegają na ulicę, skądś gra muzyka, skądś słychać nawoływania, a wszystko w romantycznym półmroku, gdzie światło wydobywa się wyłącznie z papierowych, chińskich lampionów.
Po zakupach, warto znowu wrócić nad rzekę. Kawiarnię zamykają swoją działalność, za to zaczynają królować bary. Wybór jest ogromny, a większość oferuje miejsca tuż nad rzeką. Można sobie sączyć piwko patrząc na ludzi przepływających po rzece i ciesząc się niebem pełnym gwiazd.
Gdybym miała podsumować Malakke, jest to bardzo romantyczne miejsce i łatwo się w nim zakochać. Myślę, że to taka azjatycka Wenecja. Znam też takich, którzy poddali się temu urokowi i zauroczyli się nie tylko w mieście… Polecam więc przede wszystkim w wyjątkowym towarzystwie 🙂
-
Wyspa Penang
W tym wypadku mówimy o dosyć turystycznym miejscu, a konkretnie George Town. To wyjątkowe miasto i stąd tak duże zainteresowanie turystów. A choć nie wiedziałam czego dokładnie się spodziewać, jestem zachwycona, że udało mi się tu dotrzeć.
Przede wszystkim, miasto to słynie z fantastycznych murali, które w większości powstały pod okiem litewskiego artysty, Ernesta Zacharevica. Przemierzając ulice, warto zagłębić się w mniejsze zaułki, gdzie skrywają się prawdziwe cuda. W internecie znajdziemy wiele mapek, na których zaznaczone są te najciekawsze przykłady, ale można też odkryć mniej popularne perełki, jeżeli samemu postanowimy „zgubić się” w mniej turystycznych uliczkach.
Oprócz tego znajdziemy tu świetne miejsca, w których możemy spróbować malajskich, hinduskich i chińskich przysmaków. Najbardziej lubiłam popołudniowo-wieczorny market z jedzeniem, który znajdował się na głównej ulicy, Jalan Munri. Można tam było kupić przepyszne noodle w sosie sojowym za około 3 zł i shake ze świeżych owoców za około 1,5zł. A wszystko było niesamowicie przepyszne.
To jednak nie koniec atrakcji. Autobusem miejskim dojedziemy do Parku Narodowego, który znajduje się na zachód od miasta. Tam wybrałam się na trekking, który prowadził do małpiej plaży. To jedna z prostszych tras, a sam park oferuje wiele możliwości o różnym poziomie zaawansowania. Ponieważ jednak prawie miesiąc nie widziałam plaży, wybrałam się właśnie na Monkey Beach.
Ścieżka jest bardzo przyjemna, a po drodze możemy podziwiać cudowną, egzotyczną naturę i piękne nadmorskie pejzaże. Jest też ogromna szansa na zobaczenie wielkich legwanów czy całych rodzin małp. Nie ma się czego bać, ponieważ nie jest to aż tak oblegane miejsce, zwierzęta są spokojne i przyjaźnie nastawione do nielicznych turystów.
Trasa do małpiej plaży zajmuje około 45-60 minut, a potem można wybrać się do jednego z kilku barów lub po prostu popływać. Spotkałam też wiele osób, które skorzystały z tutejszego couchsurfingu w punkcie “Lazy boys” i spędziły dokładnie w tym miejcu, właśnie na tej plaży, ponad miesiąc. Wcale się nie dziwię, jest tam naprawdę miło i spokojnie, więc jeżeli chcemy uciec od tłumów i popularnych miejsc, a jednocześnie nie chować się na końcu świata, tam jest idealnie.
Co do powrotu, jeżeli dopadnie nas lenistwo, jak w moim przypadku, do wejścia do parku można wrócić łódką za kilka ringgit.
Samo miasto oferuje też bogate życie nocne. Akurat nie skorzystałam, ale w głównej części miasta znajdziemy mnóstwo knajpek, a część z nich co wieczór zaprasza na muzykę na żywo. Są tu też zapewniane okresowe rozrywki, i tak oto gdy ja byłam w George Town, była tam także wystawa Pokemonów. Każdy znajdzie coś dla siebie.
Malezja była wyjątkowa i zawsze będę ją niesamowicie wspominać. Jestem wielką fanką Borneo, ale kontynent również mnie nie zawiódł. Nie wierzcie plotkom, że jest tam drogo. Oczywiście, alkohol i inne używki są droższe niż na Filipinach czy w Tajlandii, ale to ze względu na kulturę i islam. Jest tu jednak mnóstwo niesamowitych miejsc, jedzenie jest tanie i przepyszne, a do tego możemy spróbować wielu różnych kuchni, ludzie są przesympatycznie, a natura zapiera dech w piersiach. To wspaniały kraj, w którym w sumie miałam przyjemność spędzić miesiąc. I na pewno tam wrócę! 🙂
Jedna myśl nt. „Malezja na kontynencie”