Ostatni, ale w tym kraju nie ma co wartościować. Inle Lake to kolejne niesamowite miejsce na mapie Birmy. Punkt, w którym przede wszystkim cieszysz się niesamowitą naturą i widokami. Bardzo zwyczajne i jednocześnie wyjątkowo piękne. Dzisiaj opowiem o moim ostatnim przystanku w Birmie i powrocie do Tajlandii.
Z ciężkim sercem wyjeżdżałam z Bagan, choć wiedziałam, że to jeszcze nie koniec. O Inle Lake, dokąd zmierzałam, nasłuchałam się wielu ciekawych rzeczy. Czekało na mnie przepiękne miejsce, z błękitnymi jeziorami i zielonymi polami ryżowymi. Wiedziałam, że to dosyć turystyczny punkt na mapie Birmy i na pewno poznam tam wielu innych podróżników. Miałam nadzieję pożegnać Birmę w wielkim stylu i cudownym towarzystwie. I oczywiście udało mi się, ale po kolei 🙂
Dotarłam nocnym autobusem do swojego hotelu. Już wcześniej pisałam, że w Birmie jest bardzo niewiele hosteli, a większość miejsc jest droższa niż w innych krajach, za to są bardzo ładne i z pysznymi śniadaniami. To właściwie jedyny kraj, w którym raczyłam się szwedzkim stołem (no może poza Labuan w Malezji, ale to był czterogwiazdkowy hotel: Labuan i Brunei – czy warto?). Od razu zaproszono mnie na posiłek, a następnie poszłam odpocząć. Już tego samego dnia planowałam pierwsze zwiedzanie okolicy.
Wycieczka rowerowa
W pokoju poznałam Lunę z Francji, która zaproponowała mi wycieczkę rowerową. To jedna z możliwości zwiedzania okolicy. Nasz obiekt oferował możliwość korzystania z rowerów nieodpłatnie, a dzięki temu można dojechać w te dalsze rejony. Umówiłyśmy się więc na krótką drzemkę, a następnie razem z poznanym przez Lunę wcześniej kolegą, mieliśmy ruszyć na przejażdżkę.
Wycieczka rowerowa miała swoje plusy i minusy. Żar lejący się z nieba był uciążliwy i co jakiś czas zatrzymywaliśmy się na postój w cieniu. Na pewno trzeba wyposażyć się w duuużą butelkę wody. Niestety, nie wszystkie szlaki są ocienione, więc czapka też jest wskazana. Rowerem jednak wszędzie możemy wjechać, łatwo zaparkować i nawet nie musimy go blokować. Birma jest spokojnym krajem, w którym nie miałam żadnych nieprzyjemności w stylu kradzież czy naprzykrzanie się.
Wszędzie zielono, czyli pola ryżowe
Nasza wycieczka prowadziła prawym brzegiem Inle Lake (lake ang. jezioro). Mijaliśmy niewielkie birmańskie wioski, świątynie, pola… W końcu dotarliśmy do pomostu, a właściwie czegoś w rodzaju molo. Tutaj wreszcie mogliśmy zobaczyć jak wielkie jest jezioro. Przy brzegu stały długie i wąskie łodzie, którymi można było się wybrać na wycieczkę po okolicy. Oczywiście zaraz po zejściu z rowerów otrzymaliśmy przynajmniej kilka propozycji przepłynięcia się.
Ruszyliśmy pomostem. Po obu jego stronach rozciągały się niesamowicie zielone pola ryżowe. Całe wybrzeże było nimi obłożone. Dopiero wtedy zrozumieliśmy dlaczego nie da się zobaczyć jeziora z drogi, chociaż na mapie wygląda, jakbyśmy jechali przy brzegu. Aż do kilkudziesięciu metrów w głąb Inle Lake, znajdują się ogromne pola ryżowe, które „obrastają” je ze wszystkich stron. Widok jest niesamowity, z tyłu góry, przed nimi wioski, zielone pola ryżowe, a później ogromne jezioro.
W tym miejscu mogliśmy poobserwować życie codziennie mieszkańców. Luna wyciągnęła ukulele, z którym się nie rozstawała i zabawiała nas muzyką, a my przyglądaliśmy się lokalnym Birmańczykom. Młodzi chłopcy pracowali na łodziach, przewożąc ludzi i towary pomiędzy brzegami jeziora i położonymi tam wioskami. Chłopi pracowali na polach ryżowych, a Birmanki odpoczywały w cieniu przed kolejną zmianą. Wszyscy uśmiechnięci, chętnie przystawali przy nas, by posłuchać piosenek Luny.
Birmańskie wino
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na coś, za czym bardzo tęskniłam w swojej podróży. A teraz proszę bez śmiechu, bo to poważna sprawa! W Azji bez problemu napijecie się lokalnych, smacznych zresztą piw. Ja jednak tęskniłam za winem… Okazało się, że Inle Lake słynie ze swoich winnic, gdzie produkowane jest mało popularne birmańskie wino. Nie jakieś ryżowe czy kokosowe, tylko najnormalniejsze wino z winogron! Tak, to był jeden z powodów, dla których zależało mi na zatrzymaniu się w tej okolicy 😛
Trafiłam do Birmy w okresie suchym, także panorama nie zachwycała widokami. Krzaczki były wyschnięte i bez owoców. Zastanawiam się zresztą, kiedy w ogóle tam wyrasta cokolwiek. To gorący kraj, w którym średnia roczna temperatura nie schodzi poniżej 30 stopni. Do tego w położonych na wzgórzach winorośli, ciężko na pewno doprowadzić życiodajną wodę. Nie wchodziłam jednak w szczegóły, tylko skupiłam się na menu.
Spróbowaliśmy dwóch win, każde w cenie 10 000 kyat (około 30 zł). To zadziwiająco tanio, jak na wino w Azji. Przypomnę tylko, że za kieliszek na Filipinach płaciłam 100 peso (około 8 zł), a to było jedno z tańszych miejsc. Po spróbowaniu ichniejszego trunku odkryliśmy skąd ta niepopularność 🙂 Mimo wszystko, po tak długim okresie tęsknoty, wszystko by mi smakowało i też przecież nie wylaliśmy 😛
Życie nocne Inle Lake
W sumie spędziłam dwa wieczory w Inle Lake i głównie dzięki Lunie miałam okazję poznać dużo osób. Wspomniany już wcześniej kolega, to Niklas z Niemiec, z którym nie tylko zwiedzałyśmy okolicę, ale też spędzałyśmy wieczory. Jego hotel zdecydowanie należał do bardziej imprezowych (dla zainteresowanych: Ostello Bello). Tam mogliśmy spędzać wieczory na dachu, gdzie wiele osób przynosiło gitary czy głośniki z muzyką, a inni tańczyli np. z bojkami.
W jeden ze wspólnych wieczorów poznałam Dominikę, pierwszą Polkę od bardzo długiego czasu. Na swojej drodze nie spotkałam zbyt wielu Polaków w podróży, więc gdy to się zdarzało, miałam w końcu okazję porozmawiać w ojczystym języku 🙂 Dominika też była ze Śląska, choć aktualnie mieszkała w Irlandii. W Azji była na wakacjach z chłopakiem z tego zielonego kraju i podobnie jak ja, mieli kilkumiesięczny plan zwiedzania. I z tego co słyszałam, dobrze wykorzystali ten czas 😉
Życie nocne w Birmie oficjalnie kończy się o 22:00. Wtedy zamykają się sklepy i restauracje. Nam udało się przekonać jednego pana, żeby sprzedawał nam piwo do 24, ale to był absolutny limit. Wspominałam już, że w Birmie raczej nie ma szaleństw, nie wspominając nawet o długich imprezach czy klubach nocnych. Można posiedzieć w ogródku ze znajomymi, ale dużo więcej warte są wczesne pobudki i podziwianie tego niezwykłego kraju. Na imprezę wybierz się do Tajlandii 😉
Czas ruszać w drogę
Przyszedł ten dzień, gdy moja wiza zmuszała mnie do opuszczenia Birmy. Po wspaniałym, miesiącu w tym kraju, choć tak wiele zobaczyłam i doświadczyłam, wcale nie miałam ochoty wyjeżdżać. Na do widzenia potrzebowałam jeszcze jednej przygody, jeszcze jednego mocnego akcentu.
W moim planie był powrót lądem do Tajlandii i ponowna wizyta w Chiang Mai. Z Inle Lake teoretycznie było niedaleko i powinnam z łatwością wyjechać z północnej Birmy. Acha, akurat. Okazało się, że jest to granica owszem, do przekroczenia, ale nie mogę do niej dojechać jako turystka. Niektóre regionu Birmy wciąż znajdują się w stanie wojennym i ten akurat obszar, który chciałam przemierzyć, uznawany jest za niebezpieczny i niedostępny dla obcokrajowców.
Zostałam zmuszona wracać do środkowej Birmy, mniej więcej na wysokość Mawlamyine i dopiero stamtąd odbić na wschód, gdzie miałam możliwość przekroczenia granicy. W ten sposób, zamiast 600 km, do pokonania miałam prawie 1300 km. Pamiętacie jeszcze co mówiłam o birmańskich drogach? No właśnie, a wiza mi się kończy za dwa dni…
A gdyby tak autostopem
Jak się okazało, Luna planowała wyruszyć w dalsza drogę tego samego dnia, co ja. Wprawdzie ona wybierała się do innej birmańskiej miejscowości, ale obie zmierzałyśmy na południe. Myślałyśmy, więc jak by to zrobić, gdzie i ona i ja mamy już mocno nadwyrężony budżet i nie chcemy wypłacać dodatkowych pieniędzy. W sumie, może spróbujemy szczęścia z kierowcami?
W hotelu pracownicy pomogli nam napisać nasze kierunki w języku birmańskim. Długo pracowałyśmy, żeby szlaczki były czytelne. Pierwszy cel – Naypyidaw, czyli obecna stolica Birmy. Z założenia nie miało być trudno, czekało nas tylko 250 km. Wyruszyłyśmy z samego rana i już w Inle Lake udało nam się złapać pierwszą podwózkę.
Muszę przyznać, że szło nam świetnie. Właściwie nigdy nie czekałyśmy więcej niż kilka minut i już się ktoś zatrzymywał. Problemem jednak nie była niechęć ludzi, a te przeklęte drogi i tempo, na które nie mogłyśmy nic poradzić. W ten sposób 100 km zrobiłyśmy w 4 godziny. Stojąc na skrzyżowaniu, na drodze do Naypyidaw, miałyśmy jeszcze więcej „szczęścia”. Szybciutko zatrzymała się wielka ciężarówka, która jechała prosto do stolicy… w tempie 20 kilometrów na godzinę.
To może jednak pociąg
Do Naypyidaw dotarłyśmy o godzinie 21, wykończone, ale szczęśliwe z osiągniętego sukcesu autostopowego. Nie miałyśmy ani sił, ani chęci na podziwianie stolicy, choć brałyśmy pod uwagę pozostanie na noc w mieście. Postanowiłyśmy jednak w pierwszej kolejności sprawdzić, czy czasem nie ma nocnych pociągów.
Bardzo szybko okazało się, że niepopularność stolicy Birmy można dostrzec gołym okiem. W tym mieście nic nie ma! Puste, ogromne drogi, zero ludzi, a dworzec centralny położony w szczerym polu! Trochę zaskoczone stwierdziłyśmy, że pozostanie tu na noc na pewno nie dostarczy nam żadnych rozrywek, więc dobrze byłoby znaleźć połączenie. Miałyśmy znów szczęście. Okazało się, że za dwie godziny miał ruszać pociąg, który jedzie prosto do Yangon (miejsce docelowe Luny), a po drodze zatrzymuje się w Bago, skąd ja mogę złapać połączenie na granicę.
Uszczęśliwione nie zastanawiałyśmy się długo, tylko zapytałyśmy o cenę biletów. Tych najtańszych oczywiście. I tutaj kolejne zdziwienie, bo za 6 godzin przejazdu miałyśmy do zapłacenia niecałe 2000 kyat (niecałe 6 zł). Dopiero wtedy zrozumiałyśmy, że nasz autostop absolutnie nie miał sensu, bo gdybyśmy wcześniej dotarły do jakiegoś dworca, już dawno byłybyśmy u celu. I to wcale nie wielkim kosztem. No cóż, przygoda była 🙂
Pociąg był pełny, przynajmniej nasza najniższa klasa. W okolicy nie było widać żadnych innych turystów i zapewne byłyśmy swego rodzaju atrakcją. Do przedziału wchodzili sprzedawcy z napojami i przekąskami, panował chłód z otwartych na oścież okien, który szczególnie dokuczał naszym zmęczonym ciałom. Ludzie leżeli w przejściach, na ławkach, na sobie, na podłodze. Luna szybko zeszła do parteru i zamknęła oczy, ja usadowiłam się na ławce i też próbowałam zasnąć.
Żegnaj Birmo
Po godzinie 6 pożegnałam Lunę i wyskoczyłam na dworcu w Bago. Miasto, które na pewno nie widziało zbyt wielu białych, przywitało mnie zaspane i powoli przygotowujące się na kolejny dzień. Udało mi się dostać na dworzec autobusowy (lub coś co pełniło taką rolę) i złapać bezpośredni busik na granicę z Tajlandią. Czekało mnie ostatnie kilka godzin na birmańskiej trasie.
Wszystkie dziury i wertepy na drodze nie pozwalały mi zasnąć na zbyt długo, ale pod pół przymkniętymi oczami mogłam po raz ostatni popatrzeć na ten wyjątkowy kraj. Tyle przygód, tyle atrakcji, tyle doświadczeń. Wspaniali ludzie, ciepli, przyjaźni, otwarci. Niesamowita historia i architektura, ciekawa kultura i tradycje. Wszystko to głęboko schowałam do sercu i postanowiłam zapamiętać na zawsze. I gdy tylko będę miała okazję, wrócić do tego niesamowitego kraju i przeżyć w nim koleją, niezwykłą przygodę.
Na kilka godzin przed dojazdem do granicy, zatrzymaliśmy się na obiad. Na ostatni birmański posiłek zostałam zaproszona przez jednego z pasażerów, który bardzo się cieszył, że podoba mi się jego kraj. Nie było opcji, żebym za siebie zapłaciła! W ten sposób miły starszy pan podzielił się ze mną przysmakami i ugruntował moją opinię o Birmie 🙂
suuuper! Chciało by się tam pojechać…