Czas ruszać dalej! Kolejny kraj, kolejna kultura, kolejne przygody! Kambodża to państwo, które zwiedzałam trochę inaczej, bo w grupie. Dlatego w moich opowieściach o khmerskich atrakcjach pojawi się wiele… Francuzów 😛 Zaczniemy jednak od mojej przeprawy do tego kraju, pierwszych wrażeniach i pierwszej odwiedzonej miejscowości, Battambang.
Aby nie marnować czasu, postanowiłam na raz przebyć trasę Pai (północna Tajlandia) – Siem Reap (północno-zachodnia Kambodża). Oczywiście jednym środkiem transportu nie dało się tego zrobić, ale ładnie zgrabnie połączyłam wszystkie środki komunikacji. W dużym skrócie, z Pai wydostałam się tak samo jak przyjechłam, czyli autostopem. W Chiang Mai poczekałam kilka godzin i dostałam się na nocny autobus do Bangkoku. Około 6:00 rano byłam na miejscu, a już za 1,5 godziny złapałam autobus prosto do Siem Reap. Proste? Jasne, że proste. Tyle, że super męczące, ale cóż 😉
Mój plan, jak to w podróży, uwielbia się zmieniać. Teoretycznie dotarłam do Siem Reap, bo oczywiście chciałam zwiedzić kompleks świątyń Angkor. Jednak po zapoznaniu się z cenami, które wzrosły idealnie 2 miesiące przed moim przyjazdem, doszłam do wniosku, że w pojedynkę to będzie bardzo drogi biznes. Dlatego do tego tematu jeszcze wrócimy, ale przy innej okazji.
Pierwsze khmerskie kroki
Pierwsze wrażenia z Kambodży? Przede wszystkim niesamowicie zielono, choć byłam w okresie suchym. W porównaniu z Birmą, w której natura szczególnie nie urzekała, a suche powietrze dokuczało, tutaj naprawdę wydawało mi się dużo bardziej roślinnie i wilgotno. Akurat przy Siem Reap znajduje się ogromne jezioro Tonle Sap, które na pewno ma wpływ na to co i jak rośnie w okolicy. Było to jednak pierwsze co mi przyszło do głowy, gdy przejeżdżałam przez khmerskie pola (khmer to wszystko co kambodżańskie, tylko że mówi się khmerskie).
Wszyscy na pewno słyszeli o ubóstwie, które można spotkać w Kambodży. A szczerze mówiąc nie rozumiem, dlaczego uznaje się za tak wyjątkowy pod tym względem. Oczywiście, można zobaczyć tutaj ubogie, żebrzące dzieci, śmieci na ulicach itp, ale szczerze mówiąc… jest to tak samo normalne jak w całej reszcie Azji. To zawsze robi wrażenie, budzi współczucie i chęć pomocy, ale uważam, że gorszą sytuację widziałam w Birmie.
To co na pewno jest w Kambodży wyjątkowe, to życie nocne! Praktycznie jak w Tajlandii, pełna swoboda i szaleństwo, puby i kluby pootwierane do późna, a tutejsi bardzo chętnie też z nich korzystają. Ciekawą kwestią są natomiast pieniądze. Otóż w Kambodży powszechnie używaną, a nawet preferowaną walutą jest dolar amerykański. Mają oni też swoje pieniądze, riele kambodżańskie i bardzo często dużo bardziej opłaca się z nich korzystać, ale słabość do dolarów widać przy każdej transakcji. Jeszcze do niedawna waluta khmerska była wyłącznie dla lokalsów, a obcy płacili w dolarach, teraz te pieniądze funkcjonują równolegle. W ten sposób płacąc za coca-colę (0,5$) banknotem 1$, otrzymamy resztę 2 000 riel (1 złoty to wartość około 1 000 riel). Zabawnie się robi, gdy płacicie za colę 10$ i otrzymujecie resztę 38 000 riel 😛
To co lubię najbardziej…
No to jeszcze kuchnia. Ogólnie mówiąc, ogólnie kuchnia khmerska jest niezła i niezbyt pikantna (to akurat dla mnie na minus, ale kto co lubi). Zjadłam tu jednak kilka takich rzeczy, od których szczęka opada. Dwa podstawowe, najbardziej popularne dania są przepyszne! Pierwsze, Amok, to potrawa na mleku kokosowym, najczęściej z rybą lub kurczakiem (ale widziałam też wersję z krokodylem czy ośmiornicą). Do tego trochę warzyw, mieszamy z ryżem i mamy niebo w gębie. Drugie, Loc Lac, to duszona w specjalnym sosie wołowina. Niby nic takiego, wygląda jak gulasz, ale nie! Magiczna sztuczka polega na zmieszaniu kambodżańskiego pieprzu (jeden z najlepszych na świecie) z sokiem ze świeżej calamansi (taki azjatycki cytus mutant), a następnie zmieszania tego z mięsem. No po prostu cudo! Do tego jajeczko sadzone i ryż, idealnie.
Ponieważ w Kambodży jest wspomniane już przeze mnie szalone życie nocne, w każdej miejscowości bez problemu znajdziemy wieczorne markety czy restauracje otwarte do późnej pory. Bez problemu dostaniemy pyszne dania regionalne o dowolnej porze i zwykle nie zapłacimy za nie więcej niż 3-4$. Polecam też opychać się sokami ze świeżych, egzotycznych owoców. Mango, papaja czy smoczy owoc – pyszne, zdrowe i zwykle w cenie około 1$. W ten sposób kolacja w Kambodży nie powinna kosztować więcej niż 5$. Tanio? Drogo? Niestety więcej niż we wcześniej opisywanych przeze mnie krajach Azji. Jasne, można też znaleźć dania za 1,5-2$, ale będzie to smażony ryż albo makaron. Warto trochę dołożyć i zjeść coś typowo lokalnego 😉
Francuska integracja
Po kilkudniowym odpoczynku w Siem Reap, ruszyłam na spotkanie zaplanowanym na najbliższe dni towarzyszom (o Siem Reap przeczytasz tu: Metropolie Kambodży). A mówiąc jaśniej, przeniosłam się do Battambang, gdzie czekała na mnie Elodie, z którą miałam już przyjemność podróżować po El Nido na FIlipinach (możecie o naszych wspólnych przygodach przeczytać tutaj: El Nido w czasie tajfunu) i Kuala Lumpur (tę historię znajdziecie tutaj: Malezja na kontynencie). Razem z nią była jej przyjaciółka Nina, która przyjechała na kilkutygodniowe wakacje do Azji. A to dopiero początek francuskiej wycieczki 😀 Więcej dołączy wkrótce, ale jeszcze nie w Battambang.
Co by tu powiedzieć o miasteczku – bardzo normalne. Trafiłyśmy tam w bardzo gorącym okresie i temperatura wymagała dobrej organizacji. W ciągu dnia było zbyt ciepło na zwiedzanie, więc pierwszego dnia postanowiłyśmy poleżeć nad stawem 🙂 Sztuczny zbiornik wodny, wprawdzie gorący tak samo jak temperatura powietrza, umożliwiał odpoczywanie na hamakach czy matach w cieniu, w nadziei na najmniejszy podmuch wiatru. A pobliska knajpka umilała to oczekiwanie zimnym, lokalnym piwkiem.
Wieczorem też nie mogłyśmy narzekać na brak atrakcji. Wieczorem wystawiane stragany oferowały dania kuchni khmerskiej, a w długo otwartych kawiarniach i pubach można było chłodzić się europejskimi drinkami lub kambodżańskim alkohole. Żyć nie umierać 🙂 Czas płynął w rytmie idealnych wakacji!
Coś jednak wypada zobaczyć
Żeby nie było, tylko jedno popołudnie upłynęło nam na błogim lenistwie. Kolejnego dnia zebrałyśmy się w sobie i ruszyłyśmy zwiedzić świątynie Phnom Sampov. Miejsce to jest oddalone o kilkanaście kilometrów od centrum miasta, więc skorzystałyśmy z podwózki lokalnego kierowcy tuk tuka. Pomimo słońca, która znajdowało się coraz niżej, temperatura wciąż była dokuczliwa, a my musiałyśmy wejść na wzgórze. Mimo, że nie był to długi i wymagający spacer, do celu dotarłyśmy całe mokre. Droga prowadziła na około, ale była jedynym racjonalnym wejściem. Jak się jednak szybko okazało, było warto.
Z góry rozciągała się panorama całej okolicy. Pola ryżowe, oddalone miasta, rzeki. Do tego zbliżający się zachód słońca nadawał niebu wiele kolorów. Na samym wzgórzu znajdowały się buddyjskie świątynie i barwnie zdobione kapliczki. Wszystko było bardzo zadbane i świetnie zachowane. Wśród niesamowitych budowli można było znaleźć wręcz komiksowe historie o życiu Buddy, a także przedstawienie jego wizerunków, w malarstwie i rzeźbie.
Oprócz elementów sakralnych, we wzgórzu znajdują się też jaskinie, które są szczególne dla historii Kambodży. Niektóre z nich mają znaczenia kulturowe, związane choćby z celebracją małżeństwa i symboliczną wizytą w tym świętym miejscu. Są jednak bardziej krwawe doświadczenia związane z nimi. W czasach Czerwonych Khmerów zwożono tu więźniów i przetrzymywano w jaskiniach. Do dziś można tu znaleźć ich kości i czaszki, a jest to jeden z punktów czarnej historii tego kraju.
Gdy już napatrzyłyśmy się na panoramę, zwiedziłyśmy wszystkie świątynie i jaskinie, trzeba było z powrotem zejść na dół. W drodze powrotnej musiałyśmy zaliczyć 700 schodów, ale w dół to nie aż taki problem 😉 Tam czekała na nas jeszcze jedna atrakcja. Wraz ze zbliżającym się zachodem słońca, ludzie zbierali się przy ogromnej, dolnej jaskini, aby podziwiać prawdziwy cud natury.
Z początku słyszałyśmy tylko szmer, który stopniowo się nasilał. Przy okazji wzmacniał się dziwny, dosyć nieprzyjemny zapach. Na koniec stopniowo zaczęły z jaskini wylatywać nietoperze, a po chwili były ich setki i tysiące. Te stworzenia wylatywały z jaskini dobre kilkadziesiąt minut, wspólnie wydając przedziwne piski i wydzielając bardzo niesmaczny zapach. Z tego co się dowiadywałam, to żyje ich tam kilka milionów i szczerze mówiąc jestem w stanie w to uwierzyć.
Battambang to nie jest jakieś specjalnie atrakcyjne miasto, w którym jest niewiadomo codo zobaczenia. Jest przyjemnie, a nawet normalnie i właśnie może to jest okazja do podglądnięcia jak w Kambodży żyją ludzie. Nie w tych super turystycznych miejscowościach. A jeśli szukamy atrakcji, to zawsze się znajdzie jakaś trasa trekkingowa czy świątynia w okolicy, więc na pewno nie będziemy się tu nudzić 🙂